Niedawno Kraków obiegła wiadomość, że przy remoncie Arsenału znaleziono tajemne przejście wiodące poza mury miejskie, a w nim fragment cennego, czerwonego marmuru, pokrytego renesansową płaskorzeźbą. Wysoki poziom tej dekoracji oraz wartościowe tworzywo (marmur taki sprowadzano aż z Węgier w celu wykonania szczególnie ważnych dzieł) przyczyniły się do postawienia hipotezy, że jest to fragment nie istniejącego dziś tabernakulum z katedry na Wawelu, które wybitny rzeźbiarz włoski, Gian Maria Padovano wykonał na zlecenie biskupa Piotra Tomickiego w latach 1533-1536 (znane dotąd relikty tego dzieła pokazywaliśmy niedawno na wystawie w Pałacu biskupa Erazma Ciołka).
Fakt, że ułomek cennej rzeźby renesansowej pochodzącej z katedry znalazł się w podziemnym przejściu czy kanale budzi dzisiaj nasze zdumienie, ale musimy pamiętać, że dawne wieki nie zawsze odznaczały się pietyzmem dla zabytków przeszłości i częstokroć rozmaite dzieła rzeźby i detale kamieniarskie stawały się niczym więcej, jak tylko wtórnie używanym materiałem budowlanym, częstokroć kładzionym w fundamenty, jako utwardzenie. Czy można bowiem inaczej wytłumaczyć sobie znalezienie w piwnicach pałacu Wodzickich na ul. św. Jana całopostaciowej, marmurowej rzeźby rycerza, pochodzącej ewidentnie z nagrobka? Takich przedmiotów znajdowano w Krakowie wiele, lecz w XIX wieku zaczęto je traktować z należytym pietyzmem i chronić.
Początkowo składem znalezisk rzeźbiarskich stał się Barbakan. Z czasem tamtejsze lapidarium przeniesiono do ogrodu przy Muzeum im. Emeryka Hutten-Czapskiego, gdzie nadal można podziwiać kilka rzeźb kamiennych, jakkolwiek większość tego zbioru złożona jest dziś przy EUROPEUM. Najcenniejsze jednak i najbardziej ciekawe przedmioty zostały z tej kolekcji wyodrębnione i wchodzą w skład studyjnej wystawy Kraków na wyciągnięcie ręki. Mieści się ona w średniowiecznych, zabytkowych piwnicach Pałacu biskupa Erazma Ciołka i można ją zwiedzać albo samodzielnie – poprosiwszy obsługę Pałacu o otwarcie – albo wybrawszy się na któryś z odbywających się tam wykładów. Warto też zapoznać się z katalogiem tej ekspozycji, który jest cenną pomocą w zwiedzaniu, gdyż – co do zasady – każdy eksponat został tam opisany i zilustrowany. Od zasad są jednak zawsze wyjątki, więc nie znajdziemy tam zdjęcia jednego z dzieł, które było dla nas prawdziwą zagadką.
W roku 1931 Stanisław Czech wyorał na swym polu w Koźlicy Tropiszowskiej, opodal Igołomi, potrzaskaną tablicę kamienną. Domyślając się w niej zabytku archeologicznego przekazał znalezisko do Muzeum Narodowego. Tablica jest niezbyt duża, ma wymiary 60 x 43 cm, wykonano ją z płyty piaskowcowej. Po złożeniu jej w całość widzimy w jej centrum kolisty symbol wypełniony potrójnym klinem (przypomina to nieco śmigła), dokoła którego rozrzucono pojedyncze litery. Tak mogłoby to wyglądać okiem laika, ale historyk łatwo dostrzeże tu typowy układ heraldyczny: herb pośrodku a dokoła umieszczone tzw. sygle, czyli inicjały odnoszące się do właściciela herbu. Znak herbowy poddano wprawdzie krańcowemu uproszczeniu, tak że przybrał nieomal formę geometrycznego logotypu, ale można się tutaj domyślić herbu Trąby, który przedstawia w kolistym układzie trzy trąby w kształcie rogów, stykające się pośrodku ustnikami. Kogo jednak oznaczają sygle? Najprostsze było stwierdzenie, że cztery najniżej położone znaki to cyfry: symbol podobny do A bez poprzeczki to jedynka, dalej siódemka, która leży wprawdzie na pęknięciu, ale da się odczytać, a ostatnie znaki, podobne do liter SS, to 55. Mamy już więc datę: 1755. Ale co z resztą? Czyje to inicjały? Ponieważ herb stanowi przeważnie oznaczenie właściciela najprostszą drogą do rozwiązania zagadki wydawało się poszukanie dawnego właściciela Koźlicy Tropiszowskiej. I tu z pomocą przychodzą źródła pisane, z których wynika, że należała ona nie do pojedynczej osoby, ale do całego zgromadzenia, gdyż stanowiła własność klasztoru benedyktynek w nieodległych, położonych za Wisłą, Staniątkach. Krótkie szperanie w dziejach tego opactwa pozwoliło stwierdzić, że w roku 1753 na jego czele stanęła ksieni Marianna Józefa Jordanówna, która władała klasztorem do swej śmierci dwadzieścia lat później. Starodawny ród Jordanów, którego była potomkinią, pieczętował się – oczywiście! – Trąbami. I tak oto cała układanka łączy się w całość. Płyta powstała w roku 1755 na zlecenie Jordanówny, która kazała umieścić tam swój herb, a inicjały trzeba odczytać zapewne tak: MARIANNA IÓZEFA IORDANÓWNA XIENI KONWENTU STANIĄTECKIEGO. Nie wiemy, niestety – choć to może zdradziłyby dalsze studia – z jakiego powodu wykonano tę płytę; może z okazji jakiejś inwestycji na folwarku w Koźlicy, może jako znak graniczny. Nie wiemy też – i tego pewnie nigdy się nie dowiemy – dlaczego zakopano ją w polu. Ten frapujący zabytek nie odsłonił jednak wszystkich swoich tajemnic.
Dr Tomasz Zaucha – historyk sztuki, kierownik Działu Sztuki Dawnej w MNK, kurator kolekcji polskiej sztuki renesansowej i barokowej
Zdjęcie główne: Fragment ekspozycji – Kraków na wyciągnięcie ręki w Pałacu biskupa Erazma Ciołka, fot. Paweł Czernicki – Pracownia Fotograficzna MNK