Ukraina, dokładnie Lwów, ale najważniejszy w tym wszystkim był Henryk Siemiradzki. Korki na granicy, przy których powroty Zakopianką z długich weekendów majowych zdawały się być koszmarem „łagodniejszej kategorii”. Harmonogram badań technologicznych, skatalogowana korespondencja z Lwowską Galerią Sztuki, następnie kilka odważnych decyzji oraz dobrze nastrojony zespół do kompletu – tak zaczęliśmy poszukiwać Arkadii.
Początkowo na kartach projektu aranżacji, następnie projektów graficznych i ciekawostek konserwatorskich, ostatecznie w kolorze. A nosił on znamiona szaleństwa – pollockowskie, „przybrudzone” ściany nie pozostawały obojętne nawet grupie siedmiolatków. Stały manifestując swoją gotowość na przyjęcie lwowskich dzieł.
Zdarzało się, że nerwowe machnięcia pędzlem wyrażały samopoczucie siedmiu pracowników Sekcji Zespołów Warsztatowych, bywały też dni kiedy zastępowały je pełne niedowierzania spojrzenia czy wyrazy z indeksu słów zakazanych. Jednak, jak to mówią, „zdarza się w najlepszej rodzinie”.
Siemiradzki na salę „wszedł” trzy dni przed wieczorem wernisażu. Szybko odnalazł się zarówno wśród rewolucyjnych barw, jak i przygotowanej dla niego topografii. Z pamięcią równie dopracowanych, ekscentrycznych opraw scenograficznych rozrysowywanych dla własnych prac, w pełni poddał się i tej niecodziennej koncepcji.
Przyszła pora na gości – kochankowie, zjawiskowe antyczne kobiety i bohaterowie mitologicznych opowieści z właściwą sobie energią wprowadzili do pomieszczeń, wypełnionych dotąd narzędziami remontowo-budowlanymi, nakaz ciszy i szacunku wobec znamiennej dla akademika kameralnej nastrojowości. O dziwo, nikt się temu nie sprzeciwiał.
Nie można powiedzieć, że praca zespołu nabrała wówczas równie sielankowego charakteru, lecz wraz z przyjęciem dwunastu dzieł w Sukiennicach odczuwało się wyraźniejsze jej umotywowanie. Najdrobniejszy szczegół stał się wyznacznikiem perfekcji lub braku dbałości, a „bardziej w lewo” czy „parę milimetrów w dół” urastało do miana decyzji najwyższej wagi. Niemniej jednak, było nam z tym dobrze. Henrykowi, jak łatwo zauważyć, wciąż jest.
Dwa dni przed uroczystością na obrazy skierowano reflektory, a Siemiradzki rozbłysnął jaśniej złoceniami ram i ostrym słońcem Kampanii. Promienie intensywniej odbiły się w kamiennych posadzkach, wzbogaciły kolorystykę dzieł i rozświetliły dekolty portretowanych kobiet. Mimochodem wytyczyły także nową ścieżkę narracji, z właściwym jej kluczem i semantyką. Stanowiły jakby odrębny scenariusz, prowadzący wzrok wedle własnych, niepisanych zasad, ożywiając kolejne elementy obrazów.
Należałoby stwierdzić, że każda wystawa powinna być tworem wymodelowanym z wielu cech – ambicji, zaangażowania, talentu, kreatywności, zrozumienia, wiedzy czy wręcz odwagi. Największą dla mnie radością pozostaje jednak fakt, że stałam się częścią zespołu, w którym wszystkie wymienione właściwości pracowały kompatybilnie i w równym stopniu na efekt końcowy postawionego przed nami zadania.
Dzień przed uroczystym otwarciem zrealizowany projekt stał się dla nas niezwykle przyjemnym wspomnieniem, a scenariusz kuratora ekspozycji historią lustrowaną przez szereg dziennikarzy i przedstawicieli świata nauki. Podzielam wrażenie wielu gości stwierdzających, że samo wejście za drzwi równa się z przekroczeniem niewidzialnej granicy i pożegnaniem z rzeczywistością zostawianą za plecami, o czym jeszcze do 7 sierpnia możecie się przekonać.
20 maja oddaliśmy naszą Arkadię, która w technicznym rozumieniu zajęła niespełna 148 m2. I dobrze, bo potwierdziło to tylko żywione przeze mnie przekonanie, że pozornie małe zwykle mierzy wysoko.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Pawłowska – koordynator wystawy „Poszukując Arkadii”
Zdjęcie główne: Karol Kowalik – Pracownia Fotograficzna MNK
Było mi niezwykle miło pracować w naszym „dobrze nastrojonym zespole”!
I ze wsparciem sprawnych i życzliwych ekip realizacyjnych (vide: zdjęcia powyżej).